sobota, 15 października 2016

to cały sekret, w tym tkwi wszystko

Ojce

z listu Egona Bondy do Bohumila Hrabala:

z Pragi jest bliżej do nieba, może się tam spotkamy

1.
ponieważ życie nie ma najmniejszego sensu i jest straszne, postanowiliśmy, że będzie inaczej; ale żeby opowiedzieć wszystko po kolei, tak jak było, muszę zacząć od chwili, kiedy skrywam się pod kołdrą w porannym półśnie i wszystko wydaje się jeszcze możliwe: nie mam przyprószonych siwizną włosów, a gdy się uśmiecham, wokół oczu nie tworzy się siateczka zmarszczek, mam więc czas, żeby zostać mistrzem świata wszech dyscyplin, a gdybym zechciał – to zdobywcą tego świata albo dzielnym podróżnikiem, który gdzie tylko się pojawi, tam ma przyjaciół, szacunek i miłość; wszystko to jest wciąż możliwe, bo oto nie jestem już mężczyzną – jak dobrze pójdzie - w połowie drogi do nicości, ale znowu chłopcem, którego głowę rozsadzają marzenia

leżę tak sobie pod kołdrą w sypialni ze szklanym dachem w dwupiętrowym apartamencie zwanym z amerykańska penthouse – 150 bajecznych metrów kwadratowych z tarasem na dachu w sercu krakowskiego Kazimierza przy ulicy Kupa 6, gdzie nie powiem, ile kosztuje tydzień, bo pomyśli kto, że postradaliśmy zmysły, zresztą i tak trudno o wynajem, bo trzeba się ustawić w rocznej kolejce

jest poranek 20 maja i pławiąc się w luksusie, na który nie zasłużyłem żadną miarą, zastanawiam się nie tylko, dlaczego w dniu czterdziestych urodzin nie znajduję w sobie istotnych podsumowań i rozliczeń – być może jakiś swój udział mają w tym wydarzenia poprzedniej nocy, którą roboczo, ale najbliżej prawdy, nazwałem, za tym szalonym filmem, Kac Vegas w Krakowie, i której pustoszące ślady czuję jeszcze w organizmie, poza tym na potwierdzenie moich mętnych przypuszczeń wyczytałem właśnie u Szczygła

jak głosi jeden napis w czeskim klozecie: alkohol nie da ci odpowiedzi, ale pozwoli zapomnieć pytanie

o dziwo, nie znajduję w sobie także żadnych zmartwychwstań ani dotkliwego smutku na myśl o tym, gdzie podziały się te dni, kiedy jeszcze wszystkie drzwi są dla mnie otwarte i czemu otwieram te, a nie inne, przez co pozostałe zatrzaskują się za mną z hukiem, ale przede wszystkim zastanawiam się, jak ja to wszystko opowiem, tę podróż, która zwala mnie z nóg już teraz, choć trwa ledwie tydzień z blisko czterech zaplanowanych, więc jeszcze tyle przed nami – a przecież wiem, że Ojka czeka na tę moją pisaninę, już nawet mówi, że jest ciekawa jak, to opiszę, jakby, że to zrobię, było pewnikiem, który nie podlega dyskusji; wiem, że na to czeka, tę podróż przygotowywała od roku, a ja w realnym życiu nie lubię strzępić języka po próżnicy i ona mówi, że zapisane przeze mnie słowa są często jedyną furtką do moich myśli i serca, w codzienności strzeżonych przez cynizm i ironię

a więc zastanawiam się, jak jak to wszystko opowiem, bo przecież zawsze pisze się trochę, jak nie jest, a słowa, jak wyczytałem kiedyś w książce, nie są na tyle pojemne, żeby były w stanie pomieścić to, do czego zostały stworzone, są tylko jak obietnica powiedzenia, jak język u niemowy, bo nie ma takiego sposobu, aby litr wódki wlać do półlitrówki

ale teraz to dla mnie wszystko za trudne, nie mogę już nawet myśleć, bo oto coś brutalnie na mnie spada i stara się wygrzebać spod resztek snu i satynowej kołdry, kotłuje się, przygniata, a ja jak zawsze, bo takie sytuacje to dla mnie chleb powszedni, krzyczę - ratunkuuuuuuuuu!!! - ale - także jak zawsze - nikt nie przychodzi na pomoc; na kołdrze, która jeszcze mnie trochę skrywa, radośnie kotłuje się siedemdziesiąt kilo, a w zasadzie, nie na kołdrze – bo ona mnie już przed niczym nie chroni – te słodkie siedemdziesiąt kilo kotłuje się na mnie, bo kołdra jest już jedynie iluzją schronienia, umowną granicą, bo kołdry już w zasadzie nie ma; Duffy wprawnie wygrzebuje mnie łapami, jakby kopała dziurę w ogrodzie, a jej córka Hjarte, dla której jestem całym światem, tylko czeka na pierwszy skrawek mojej twarzy i zanim zwali się mi całym ciężarem na klatkę piersiową i zacznie bez pamięci całować, zdołam jeszcze wykrzyczeć: dziś są nasze urodziny, urodziliśmy się tego samego dnia, wiesz, że to przeznaczenie?!

ty i ja jesteśmy sobie przeznaczeni - powtarzam jej to często, bo sam w to ciągle nie mogę uwierzyć, że urodziła się w moje urodziny, i za każdym razem, gdy to mówię, także teraz, jej oczy zaczynają płonąć taką radością, jakby cały świat się śmiał razem z nami i widzę już tylko te radosne płomienie

to właśnie tę chwilę Ojka zatrzymuje na fotografii

2.
więc nie mam pojęcia, jak to wszystko opisać, wychodzi na to, że muszę zawierzyć pamięci, która nie daje gwarancji, że tak było, bo jest jedynie wyobrażeniem o wydarzeniach, czasem nawet ich kreacją, a nie wiernym opisem, z gruntu rzeczy niemożliwym; na domiar złego, nie mam pojęcia, co wybrać z tego całego miesiąca, tak intensywnego, że w mojej świadomości rozciągnął się co najmniej w rok, a przecież każda chwila życia jest bezcenna i niemal nie do uchwycenia, co dopiero rok takich chwil, cóż więc mam począć, nie mam pojęcia; staję do tej walki ze świadomością, że na końcu i tak czai się przegrana, że i arcymistrzowie słowa, których nie potrafiłbym nawet naśladować, jedynie dotykają istoty sprawy; jednak nie mam wyjścia, bo tak chcę podziękować Ojce za to, że podarowała mi najpiękniejszy miesiąc życia, nie licząc, oczywiście, tych dwóch miesięcy, kiedy byłem nocnym stróżem sześciu Złodziei Serc, a podarować komuś najpiękniejszy miesiąc życia, to jakby dać je całe

pamiętam, że gdy już Hjarte przestaje mnie całować, a wtulona we mnie Duffy, która jak tylko wyczuje, że zamierzam już czmychnąć, zawsze przytrzymuje mnie łapami - w końcu się nade mną lituje i po kilka moich nieudolnych próbach wydostania się z jej objęć pozwala mi gołymi stopami wejść w dzień moich urodzin, majestatycznym, a może raczej zamaszystym krokiem, schodzę na dół do jadalni, gdzie w bieli ścian i mlecznego szkła nad kawą i tym podobnymi siedzi Ojka z przyjaciółkami Anią i Iwoną

i jak tam? – uśmiecham się w dobrej wierze, nieświadomy jeszcze niestosowności tych słów, bo oto okazuje się, że pamięć łaskawie chroni mnie przed ciężarem wspomnień minionej nocy i gdzieś w zakamarkach mózgu ukrywa wszystko od momentu, kiedy z bratem Michałem i przyjacielem Danielem wchodzimy do prywatnej, eleganckiej windy kursującej do naszego penthouse'u i zanim odpowiadamy na pytanie kolegi Darka, wyrażone w niecenzuralnych słowach, czy strzelił nam ktoś kiedyś gaśnicą w twarz, okazuje się, że odpowiedź, którą wszyscy mamy na końcu języka, jest już nieaktualna

i gdyby drzwi nie zamknęły się, sprawiając, że jeszcze bardziej kaszlemy od szarego proszku z gaśnicy, choć lepiej powiedzieć – dusimy się od niego i na domiar wszystkiego wyglądamy jak trzy szare pijane bałwany, a Darek nie zostałby w recepcji apartamentowca bez klucza do naszej prywatnej windy, nie pozostałoby nam nic innego jak odpowiedzieć mu twierdząco, że tak, już doświadczyliśmy strzału gaśnicą w twarz

więc na te moje - i jak tam? - słyszę od Ojki: do rana sprzątałam windę – i przez chwilę trwożę się, bo pamięć wciąż mnie chroni od ciężaru wspomnień minionej nocy, że może ktoś, nie daj boże ja, zwrócił wszystkie te specjały polskich gorzelników, które w szczytnym celu, na pożegnanie mojej trzydziestki, z takim namaszczeniem, w więcej niż słusznych ilościach, wlewaliśmy w siebie do świtu na krakowskim Kazimierzu

3.
20 maja, tłumaczę sobie, że być może wolą opatrzności na moją cześć, przychodzi piękna wiosna i rozbiera dziewczyny na ulicach, co nas z bratem porusza, bo jesteśmy bardzo wrażliwi, w tych pięknych okolicznościach siedzimy sobie przed zabytkową Zajezdnią, do której kiedyś rzeczywiście zajeżdżały tramwaje, a dziś jest tu wyszynk, który z powodzeniem poi i karmi gości, goldenki leżą u naszych stóp, dzięki czemu możemy ogrzać się trochę w ich blasku oraz spojrzeniach i uśmiechach pięknych pań, których nie znamy i które w innych okolicznościach pewnie nie zaszczyciłyby nas nawet odrobiną uwagi, ale my i goldenki to intrygujące połączenie, w każdym razie rzucające się w oczy

właśnie w tej pięknej chwili, być może nieco po południu, ale nie za dużo, a może trochę przed, mówię do brata z nieukrywaną dumą, że stan, do którego buddyści dochodzą latami, zdołaliśmy osiągnąć ledwie w jedną noc, ledwie w kilka godzin, bo właśnie tak się teraz czuję, nieco poza czasem, trochę nawet na uboczu siebie, gdyż wszystko, co mówię, a ku mojemu zdumieniu z powodu olbrzymiego pijaństwa, które jednak zazwyczaj plącze język, nawet na drugi dzień – jestem w tej chwili tak elokwentny, że każde moje zdanie jest destylatem przemyśleń, bez choćby jednego zbędnego słowa, a więc wszystko to dociera do mych uszu, do mnie jakby z opóźnieniem, ale bardzo wyraźnie, jakbym czytał z niewidzialnych liter, niemal w stanie nirwany; pijany jeszcze nie tyle potężną porcją specjałów polskich gorzelników, która z pewnością krąży w mojej krwi, przetacza się przez mózg i serce, ale pijany przede wszystkim powidokami minionej nocy, które bez mojej świadomości przepełniają mnie szczęściem – choć to słowo przecież nic nie znaczy - że oto ciągle mogę być chłopcem, że czas obszedł się ze mną łaskawie nie tylko dlatego, że wciąż mieszkam w atletycznym ciele młodzieńca, ale że nadal jestem sztubakiem, który bez brojenia straciłby sens i być może wtedy, z tej żałości, musiałby skończyć na grubym powrozie i stoczyłby się w nicość już teraz

kelnerka stawia przed nami po piwie, stukamy się z bratem kuflami, jak zwykle patrząc sobie głęboko w oczy – bo właśnie takiego pięknego, szczerego picia nauczyli mnie kiedyś górale spod Krakowa i nie wyobrażam sobie już inaczej - i mówię do młodego, że na pohybel codzienności, a on odpowiada, że na pohybel! ale najpierw zgarniam pianę z kufla, nacieram włosy i twarz, a potem śmieję się jak przystało na sztubaka

4.
wracam do pisania tych słów po długiej przerwie, po miesiącach, we wrześniu, o którym u Stasiuka czytam, że to piękny początek końca, bo nigdy nie widać życia lepiej niż jesienią, nigdy nie jest piękniejsze, a Ojka pyta, czy po tak długim czasie umiem jeszcze dokończyć tę opowieść, jakby bała się, że czas zbyt wiele pozacierał, a ja nie wiem, co odpowiedzieć, bo i wtedy, gdy zaczynam pisać te słowa, przepełniony jeszcze smakiem chwil do utraty tchu, i teraz, gdy niektóre z wydarzeń okrywa już mgła, byłem i jestem zdany tylko na pamięć, a przecież pamięć jest krnąbrna, sięga sobie w przeszłość, jak chce; więc myślę sobie, może to i dobrze, że już tyle czasu minęło, bo jest szansa, że w głowie i sercu zostało tylko, co najważniejsze

z oddali minionych dni patrzę teraz na siebie: siedzę za kierownicą samochodu, obok mnie matka, a w bagażniku Hjarte i Duffy, jedziemy do Krakowa, gdzie jutro na lotnisku spotkamy się z Ojką, jest rano, kilka dni przed moimi i Hjarte urodzinami, mrużę oczy w słońcu, radość z przygody, która przed nami, muska mnie od środka, delikatnie, jak to robią motyle w brzuchach zakochanych, ale gdzieś tam głęboko we mnie majaczy też cień smutku, tęsknoty za sobą, który już w większości przeminął

dużo milczymy, bo słowa znaczą czasem mniej niż cisza, ale teraz matka opowiada właśnie, że urodziłem się w czwartek na granicy nocy i dnia, pewnie dlatego tak bardzo lubię noce, bardziej nawet od dni, bo to jedyne chwile, kiedy mam wrażenie, że wszystko jest piękniejsze i może stać się coś wielkiego; matka pamięta, że jak mnie rodziła, zbiła zegarek, który nosiła od matury, a gdy pielęgniarka mówi: chłopiec, odpowiada jej moim imieniem

w lusterku wstecznym przez całą drogę obserwuję Hjarte, to setki kilometrów, bocznymi drogami, ale ona się nie kładzie, jakby nie chciała uronić ani chwili, najmniejszej cząstki świata; jej głowa na oparciu tylnego siedzenia podskakuje na wybojach jak piłeczka; gdy otwiera oczy, choć mocno zaspane, cały czas się śmieją

Ojka powtarza, że jesteśmy do siebie podobni jak dwie krople wody, co mnie cieszy, bo Hjarte jest najdoskonalszym z moich dzieł, ale zazdroszczę jej tych nieustannie śmiejących się oczu, tego niewyczerpanego zachwytu, energii; i ja miewam takie oczy, i ja tak dziecięco potrafię się zachwycać, ale znacznie rzadziej, gdyż częściej myślę o sobie za Hrabalem, że żyję w zaludnionej myślami samotności, bo jestem po trosze entuzjastą nieskończoności i wieczności

moja matka, która nie czyta książek, tylko pochłania je, czasem w tempie jednej dziennie, długo się przed Hrabalem wzbrania, nie potrafię powiedzieć dlaczego, być może myśli, że to taka chłopacka literatura, która wywraca świat do góry nogami tylko w głowach mężczyzn, ale pewnego dnia, gdy już wyjeżdżam daleko za zimne morze, postanawia, że przeczyta wszystkie książki, od których uginają się półki w mojej garsonierze; wynosi je całymi reklamówkami i studiuje nie tylko tych moich bohaterów, którzy od lat się we mnie rozpychają, ale i te moje skreślenia, bo musisz wiedzieć, że nie potrafię czytać bez ołówka i moje książki są pełne podkreśleń i notatek, często wracam do tych bazgrołów, czytam je, a potem to już nawet nie wiem, kiedy się stają częścią mnie

pochłania tak te moje książki miesiącami, półka po półce, więc w końcu musi paść i na Hrabala, dziesiątki jego tomów i biografie; wiesz, mówi do mnie w drodze do Krakowa, a ja, żeby nie urwać koła, nawet na chwilę nie odrywam wzroku od dziurawej gierkówki, śmiałam się na tym twoim Hrabalu do łez, ale tak naprawdę to on w środku był smutny, bardzo smutny; nie wiem, chyba nic nie mówię, może tylko potwierdzająco kiwam głową, bo tak, taki właśnie był; kolega po piórze powiedział kiedyś o nim, że Hrabal ma jedną wspólną cechę z Hemingwayem: z wierzchu twardy facet w typie knajpianego zabijaki, a w środku subtelny liryk

jedziemy tak, słuchamy muzyki, przepływają przez nas mijane obrazy, ale tego, że o mnie myśli tak samo, mimo tych wszystkich moich błazeństw, kiedy zachowuję się, nie bójmy się nazwać rzeczy po imieniu, jakby brakowało mi piątej klepki, choć, tak po prawdzie, to na siwiejącego błazna chyba zbyt łagodne określenie – więc tego, że i o mnie myśli, że jestem w środku smutny, już mi matka nie mówi

Duffy najpewniej śpi, bo we wstecznym lusterku odbija się tylko Hjarte, nie wiem, czy jest na jawie czy we śnie, ale w jej przymrużonych oczach widzę tańczące iskierki i moje oczy też na pewno zaczynają się iskrzyć, jak to u zakochanego; nie powiem, że ją kocham, bo boję się banałów, a przecież to wyświechtane słowo nic już dziś nie znaczy, powiem tylko, że gdy wracam myślami do tamtych dni w kwietniu, gdy jej życie gaśnie z godziny na godzinę, a my musimy ją przetransportować z Norwegii samolotem do Berlina, a potem nocą na złamanie karku autostradą do kliniki w Polsce, co jest, żeby powiedzieć obrazowo, jak brawurowy taniec na kruchym lodzie, który w każdej chwili może strzelić z hukiem, pochłaniając nas w otchłań rozpaczy - gdy wracam myślami do tego wszystkiego, ogarnia mnie lęk, że oto jakimś nieznanym mi sposobem, który być może istnieje, a nie mam pewności, że tak nie jest, czas się odwraca i jednak nie udaje się nam przechytrzyć losu, czuję wtedy, jak dziurawią mnie setki sztyletów, a piersi miażdży mi taki ciężar, jakby przygniatał mnie młyński kamień, i braknie mi tchu

całe szczęście trwa to tylko chwilę i – uszczypnij mnie, jeśli to nieprawda - teraz mogę cieszyć się jej odbiciem we wstecznym lusterku samochodu, patrzeć jak iskrzą się jej oczy i moje oczy też na pewno zaczynają się iskrzyć, jak to u zakochanego; gdyby jej nie było, nie byłoby tej podróży, a pewnie i w jakimś sensie nie byłoby i nas, ale jest, patrzymy na siebie, niesie nas droga, a mnie jest wszystko jedno, czy wolniej, czy szybciej, jakbym nigdzie nie musiał dojechać – być może tak właśnie smakuje szczęście; prędkość nadaje nam inny kształt, rozwiewa, a ja zerkając na nią, myślę o tej chwili, którą, gdybym nie bał się podniosłości, nazwałbym jedną z najpiękniejszych w moim życiu, ale boję się

Cztery dni po operacji mogę odebrać Hjarte z kliniki. Przez ten czas jej nie widziałem, zabronił lekarz.

Czeka w gabinecie. Gdy wchodzę, na chwilę zastyga – jakby nie mogła uwierzyć. Potem wpada w szał, całuje mnie, wije się, jej oczy płaczą i śmieją się; muszę ją przytrzymywać, żeby nie pozrywała szwów. Tak będzie przez kolejne dni, nie będzie mnie opuszczać na krok, od pocałunków nie będę mógł się opędzić, będzie wchodzić na mnie i tulić się.

Ale teraz jeszcze tego nie wiem. Zabieram ją do samochodu, sadzam w bagażniku i mówię:

- Widzisz, udało się, kochanie. Jesteś.

Ma na sobie kołnierz ochronny, żeby nie lizała rany po operacji. Wygląda jak mała antena satelitarna. Najpiękniejsza na świecie antena.

Siedzi i patrzy na mnie zaszklonymi, śmiejącymi się oczami. A gdy się tak uśmiecha, mam wrażenie, że cały świat się uśmiecha. I to tę właśnie chwilę utrwalam na fotografii.

Wiem, że jest tylko ta chwila. Jest tylko teraz. Tak właśnie teraz wygląda świat. Jak jej śmiejące się oczy

5.
stoimy na krakowskim Kazimierzu, przytulamy się konspiracyjnie do krat sklepu przemysłowego, w którym jest wszystko, moja matka powtarza, że ona nie pije alkoholu, nawet go nie lubi, a nie pije zwłaszcza z gwinta i to na ulicy, ale my jesteśmy przyzwyczajeni do takich lamentów i zgodnie wykrzykujemy z Ojką z nieznoszącą sprzeciwu naganą: z nami nie wypijesz?! - i nie ma wyjścia, pije, uczciwe porcje krupniku zaczynają szumieć w naszych głowach, a my tanecznym krokiem w asyście goldenek włóczymy się po uliczkach Krakowa, pozornie bez celu, ale włóczęga jest dla nas celem samym w sobie, właśnie tak smakujemy świat

mamy już nieźle w czubie, bo to przecież urodzinowa wyprawa i trzeźwość na niej nie uchodzi, wtem moja ukochana matka, emerytowana polonistka i szanowana dyrektorka, wzór prawości i szlachetności, która naprawdę nigdy nie pije alkoholu i ulega tylko naszym alkoholowym szantażom, a one robią z nią cuda, wyznaje nam, że nigdy w życia nie paliła trawy i że może miałaby takie marzenie, żeby jeszcze przed śmiercią zapalić, chociaż asekuracyjnie od razu dodaje, że marzenia nie są po to, żeby je spełniać, ale żeby marzyć i cieszyć się samym procesem marzenia, a ja na to, że w życiu nie słyszałem większej bzdury, bo tylko słabi ludzie marzą, a silni realizują marzenia, choć po prawdzie to tylko tak jej mówię, bo i ja kocham ten stan, kiedy w myślach wszystko wydaje się możliwe

łazimy tak sobie po Kazimierzu rozgrzani krupnikiem, który, ulegając magii chwili, nazywam eliksirem bogów, jeśli jacyś tam gdzieś istnieją, łazimy, popijamy z gwinta, nieustannie dbając o poufny charakter tego procederu, i debatujemy o naturze marzeń, bez których bylibyśmy martwi już teraz, to ledwie początek podróży, więc jeszcze nie możemy wiedzieć, co będzie trzy tygodnie później, na finiszu, kiedy znów na kilka dni porywamy moją matkę, tym razem nad jej ukochane morze, i ku jej zaskoczeniu przed wieczornym wyjściem, które niespecjalnie trzeźwi kończymy uśmiani do łez na mało eleganckim, jednak niepozbawionym uroku dansingu z widokiem na wzburzony Bałtyk, a więc przed tymi kulturalnymi rozkoszami, ku jej bezbrzeżnemu zdziwieniu, zamykamy się z nią w łazience naszego apartamentu, stajemy przed wielkim lustrem i pytamy, o czym ostatnio marzyła, a ona patrzy na nas z niepewnością pensjonarki, bo już przeczuwa, co za chwilę nastąpi - będziemy stać w kłębach dymu, śmiać się jak łobuzy, które nie dały się przyłapać, a potem to zacznie tańczyć nam świat, tak samo jak tańczy teraz podczas wesołej włóczęgi uliczkami starej żydowskiej dzielnicy

na koniec podróży, której przez wzgląd na liczne okoliczności nie waham się nazywać podróżą życia, matka mówi, choć była z nami ledwie parę chwil, że to także wakacje jej życia, a ja jej na to, że nic dziwnego, że wystarczy wypełniać przykazania Baudelaire:

Trzeba być wciąż pijanym. To cały sekret; w tym tkwi wszystko. Żeby nie czuć straszliwego ciężaru Czasu, który miażdży wam barki i zgina grzbiet ku ziemi, musicie wciąż się upijać. Czym? Winem, poezją albo cnotą, wedle upodobania. Byle się upić

więc tak, jesteśmy na rauszu i wszystko wydaje się nam jeszcze bardziej nierzeczywiście piękne

6.
później to już same niespodzianki, choć przecież mogę się ich spodziewać, gdy tylko wchodzimy do tego przepastnego penthouse'u ze szklanym dachem przy Kupa 6 i wyrwa mi się siarczyste przekleństwo, a potem żart, że brakuje jeszcze tylko dziwek i koksu, jak to na teledyskach, bo szkoda tych wszystkich luksusów tylko dla nas samych

no więc siedzimy sobie w krakowskim Camelocie w Zaułku Niewiernego Tomasza, goldenki u naszych stóp, i mówię Ojce, żałuję, że mój brat nie mógł przyjechać, bo nie dostał w pracy wolnego, ten nasz penthouse'e byłby w jego guście, i w tej samej chwili za moimi plecami pojawia się młody i mówi: cześć

gdy wieczorem w ukochanym bistro Zazie raczymy się tatarami i innymi specjałami szefa kuchni, młody mówi, że trzeba iść do toalety, może coś tam jeszcze łyknąć, bo niestety w karcie nie ma mocnych rzeczy, więc idziemy, łykamy, a jak wracam, to przy naszym stoliku cudowne rozmnożenie gości – przyjaciele, którzy przybyli z różnych stron Polski i w konspiracji czekali na ten moment na parkingu obok, celują we mnie gromkim sto lat

tego jeszcze nie wiem, bo jestem tu i teraz, ale za dwa tygodnie o tej samej porze będziemy siedzieć u podnóża Hradczan w Pradze, z kuflami w dłoniach patrzeć, jak pięknie płynie nam czas, zanurzać się w nim i smakować, a ja, że wszystko pięknie, tylko szkoda, że Młoda, siostra Ojki, i jej chłopak Karol nie dali rady się z nami spotkać w którymś punkcie naszej podróży, a najlepiej w tej mojej Pradze, którą kocham od lat i do której na początku naszej znajomości porywam Ojkę, a ona nie ma pojęcia, gdzie jedziemy i budzi się dopiero przed bajecznym pięciogwiazdkowym hotelem, a potem zakochuje się w Pradze prawie tak mocno jak ja

szkoda, że nie spotkamy się z Karolami w mieście, w którym dziesięć lat temu świętuję trzydziestkę, nie tylko dlatego, że je tak kocham, ale jest właśnie wielka retrospektywa Saudka, a ja uwielbiam jego zdjęcia na granicy kiczu i sztuki, zresztą kiedyś chciałem być takim fotografem jak on; i w dzień moich urodzin dziesięć lat temu, co być może bezpośredniego związku z Saudkiem nie ma, w gospodzie U Kocura u podnóża Hradczan, a konkretniej w jej obskurnej toalecie, gdy świat nie ma jeszcze pojęcia, co to selfie, zaczynam osobliwy projekt fotograficzny, który trwa do dziś – zbieram moje odbicia w kiblowych lustrach całego świata; więc szkoda, że jesteśmy w tym magicznym miejscu sami, bo wiesz co, możesz poznawać i zdobywać świat, ale jeśli robisz to sam, nie masz się z kim tym dzielić, jaki to może mieć smak, mdławego rumianku?

szkoda, bardzo szkoda, ale Ojka pociesza, że się spotkamy z Młodą i Karolem, jak już każe tradycja, w letnie wakacje nad polskim morzem, bo teraz Karola zatrzymuje w Londynie nawał pracy; dobre i to, myślę, a potem Ojka mówi, że już chciałaby wracać do naszego apartamentu na żydowskim Józefowie, z tarasem zbudowanym na skośnym dachu, na który wchodzisz po stromej drabinie, a w nagrodę za wspinaczkę dostajesz bajeczny widok na starą Pragę, Wełtawę i metronom prawie do samego nieba, jak wcześniej pomnik Stalina; ja wracać jeszcze nie chcę, bo szkoda mi każdej chwili poza tymi uliczkami, gdzie tak pięknie płynie czas, ale idziemy, i wiesz co, Młoda i Karol wchodzą do apartamentu chwilę po nas, ale na razie jesteśmy w Krakowie, więc jak mówię, ja tego wszystkiego jeszcze nie wiem

w penthouse'e rzucam, chłopaki, musimy skoczyć po procenty, bo nam nie wystarczy, całodobowy za rogiem, więc zajmie to chwilę, mój brat, że on odpada, musi trochę odpocząć, ale nalegamy, że albo idziemy całą ekipą albo wcale i młody ulega; jest grubo po dwudziestej drugiej i ku naszemu zaskoczeniu pomruk miasta krzyżuje nasze plany i wpycha nas na jednego do Pijalni wódki i piwa przy Placu Nowym, szkopuł w tym, że z obrazów, które ofiarowuje mi teraz łaskawie pamięć, wynika, że na jednym się nie kończy, lecz na dwóch, a może nawet trzech, po czym przygarnia nas Komisariat, a tam przy barze siedzi miejscowy oryginał, jako żywo przypominający filmowego Gandalfa z „Hobbita”, pan Mikołaj, który ma swoją stronę w internecie i o którym rozpisują się gazety; i to tu prastarym obyczajem wlewamy w siebie z panem Mikołajem kolejne porcje gorzałki; ile to trwa, nie powiem, bo kto by w takich chwilach liczył czas – rozmawiamy o rozlicznych życiowych sprawach, Gandalf radzi nam na przykład, żeby kobiet nie pieścić łapczywie, ale jakbyśmy powoli lizali dobre ciastko z kremem

nie łapczywie, tylko powoli jak dobre ciastko z kremem, powtarzamy kilkakrotnie, żeby nie zapomnieć

nagle, nie mam pojęcia, w jaki sposób, znajdujemy się w Ra bar barze, do którego lubimy z Ojką wpadać w czwartki na jam session; nie wiem, dlaczego, być może wzbudzam zaufanie, a może po prostu jestem dobrym słuchaczem, a to dziś cenna zaleta, bo każdy chce cię zakrzyczeć swoją historią, a twoja go raczej nie obchodzi – tak czy inaczej szybko znajduję tu przyjaciół, potężny pan o powierzchowności gangstera, włosy na brylantynę, czarna skórzana kurtka, na szyi łańcuch, dość drogi zapach, którego nie waha się używać, szybko tak mnie właśnie zaczyna tytułować: mój przyjacielu; dużo to dla mnie oczywiście znaczy, bo przyjaźń to wielka rzecz, ale jeszcze więcej znaczy dla całego baru, dla wszystkich, do których Gangster zwraca się w mojej intencji; dla przykładu jest tu z kolegą, zdolnym artystą, który ma tylko kilka tygodni życia, bo wykańcza go tętniak na aorcie, to tamten przy barze, Waldek - chyba mówi, ale tego już pewny nie jestem, i krzyczy na cały bar, obejmując mnie ciężkim ramieniem: Waldek, chodź tutaj! przedstaw się mojemu przyjacielowi, i Waldek posłusznie wstaje, podchodzi do nas i mówi: Waldek jestem, ma trochę przygaszone oczy, ale śmierci w nich nie widzę, chociaż czy to zawsze da się dostrzec śmierć w oczach umierającego, nie wiem, w moich pijanych, co to je zobaczę zaraz w lustrze w toalecie, jest jeszcze pełno życia

piję z chłopakami wszystko, co tam ku mojej chwale zamawiają, Gangster przedstawia mnie wszystkim jak vipa, który obdarzył go nie tylko swoją uwagą, ale i wielką przyjaźnią, a potem ciągnie do baru, anonsuje barmanowi jako przyjaciela i każe na swój rachunek nalewać, czego sobie zażyczę, taka jest siła naszej przyjaźni, tu poznaję kolejnego przyjaciela, a Gangster to szanuje, nie okazuje zazdrości i tylko się naszej rozmowie dyskretnie przysłuchuje, od czasu do czasu, pytając mnie opiekuńczo, czy na pewno wszystko w porządku, a ja jak twardziel z westernów marszczę czoło i oszczędnym ruchem głowy macham, że tak, wszystko w porządku – zaprzyjaźniam się ze znanym rzeźbiarzem, to znaczy on nazywa naszą relację przyjaźnią, ale ja nie protestuję, bo chcę wierzyć, że tej nocy oto spełnia się pragnienie, żeby życie było proste i żebym może był kimś wyjątkowym; Kazik, choć imienia akurat nie jestem pewien, współpracuje z polskim przemysłem filmowym przy scenografiach, podobno z sukcesami, ze szczegółami opowiada mi swoje życie, łącznie z tym, że był kiedyś na imprezie, na której kogoś tam zamordowano, a gdy już przychodzi czas naszego rozstania, a musi w końcu przyjść, bo jesteśmy przecież w drodze do sklepu z alkoholem, mój nowy przyjaciel bierze mnie w objęcia i płacze, naprawdę płacze – że już się więcej nie spotkamy

idziemy tak sobie Kazimierzem, a chłopaki mówią, że nie mają pojęcia, gdzie jesteśmy i na pewno już nigdy nie trafimy do domu, ale ja ich czule uspokajam, żeby się nie martwili, bo przecież się nimi opiekuję i w ten oto sposób wpadamy z hukiem do knajpy, która wabi nas słodką obietnicą, wypisaną na szybie niemal złotymi zgłoskami: lufa tylko po 3 zł! z niedowierzaniem pytamy barmana, czy to aby nie marketingowy chwyt jakiś, ale on, że to najprawdziwsza prawda, więc zamawiamy ochoczo kolejkę i zanim zdąży napełnić kieliszki, pytamy go trzeźwo – choć wiem, że te słowo w powyższych okolicznościach brzmi jak tani żart – a jaka to wódka może tyle kosztować? a on brutalnie, że jak to jaka? najgorsza! ale dzielnie pijemy i rzeczywiście wykrzywia nas, jakby kto przywalił nam w te zapite mordy i być może niektórzy z nas muszą nawet przez chwilę heroicznie walczyć z niepożądanym odruchem, który mógłby pozbawić nas wszystkiego, co z taką starannością w siebie już wlaliśmy, ale się udaje, jesteśmy dzielni, niech o naszym męstwie przeczyta teraz świat, zwłaszcza że ta gorzała jest nie tylko najpodlejsza na świecie, a na pewno w Krakowie, ale i ciepła; to naprawdę jest noc cudów, marzenia stają się ciałem, a my płyniemy, jakby nie było już jutra

z naszych pól bitewnych wycofujemy się zuchwałym krokiem bohaterów, tak samo dumni musieli wracać ze zwycięskich wojen wielcy wojownicy, nas tylko nieco zawiewa; z wysokości swoich lat i doświadczenia decyduję, że zanim wtulimy się w ramiona naszych niewiast, kochanych westalek, które odwiecznym zwyczajem, gdy mężczyźni na wojnie, pilnują domowego ogniska, niegodziwością byłoby nie wstąpić do monopolowego, który akurat mijamy i z pomocą opatrzności zakupić po szczeniaczku dla każdego, do poduchy, na dopicie, co zresztą planowaliśmy, choć przyznam uczciwie – nie miało to być o świcie; nie muszę dwa razy powtarzać: mój brat z Danielem niemal rzucają się na ten nocny sklep pełny płynnych łakoci, przez chwilę tylko, jak statki w sztormie, starając się uniknąć kolizji z wejściem do portu; a my z Darkiem pozostajemy na chodniku, co tłumaczymy sobie strategiczną koniecznością obstawiania tyłów, musi to jednak chyba zbyt długo trwać, bo strwożeni, że może sprawy idą nie po naszej myśli, nacieramy zuchwale na sklep i Darek, wiedziony zapewne poczuciem praworządności, zaczyna krzyczeć wniebogłosy, że nietrzeźwym nie wolno sprzedawać alkoholu! sprzedawczyni i ochroniarz dębieją, a nam odpływa krew z twarzy i najpewniej wyglądamy jak synowie młynarza po fajrancie, ale Daniel, wznosząc się na wyżyny elokwencji i panując nad głosem, jak tylko się w tej sytuacji da, żeby go nie zawiódł, żeby go nie zdradził: no właśnie, więc niech jemu pani nie sprzedaje, my jesteśmy trzeźwi

i znowu się udaje, i znowu bitwa wygrana, ale nie umiem się tym cieszyć bezgranicznie, bo oto zaczyna martwić mnie waga reklamówki z czterema stugramowymi szczeniakami, która, przynajmniej dopóki nie zajdą zasadnicze zmiany w związku z ziemską grawitacją, nie powinna ważyć kilku kilogramów; patrzę, a tam cztery miodowe krupniki we flaszkach zero siedem i jeszcze jedna półlitrówka – truskawkowa, pytam Daniela, co to jest, a on, jak to co? po jednej dla każdego i jeszcze jedna na spróbowanie

więc degustujemy sobie z gwinta, zmierzając w kierunku Kupa 6, to ledwie parę kroków, jednak czas nam się zakrzywia, przestrzeń też i wpadamy niechcący do całodobowego baru U Szwagra, ale zanim to następuje, Darek zaintrygowany jednym z szyldów kilka metrów wcześniej, który zdobi patelnia, podskakuje i w nią – łup, a ona zamiast wesoło zadyndać, urywa się i wali mojego brata w głowę, ku naszemu zdumieniu nie robi to na nim najmniejszego wrażenia, ledwie ten fakt zauważa, co, jak mniemam, zawdzięcza naszej przezorności, na poczet której gościnnie przyjęliśmy do swoich organizmów różne cudowne napoje, a te wśród licznych zalet okazały się i znieczulać; więc bierzemy patelnię, o mało nie sikamy w majtki ze śmiechu i wiejemy

w takim oto stanie wpadamy do Szwagra i tu jak grom z jasnego nieba dopada nas miłość – bo jak już napomknąłem, to jest noc cudów i wielkich rzeczy, to znaczy dopada nas taka odmiana tej miłości jak te moje przyjaźnie, o których przebiegu zdałem rzetelną relację, ale z drugiej strony miłość nie do zlekceważenia przez wzgląd na tak wielką jej intensywność, że niektórzy z nas, zaznaczam, że nie jestem to ja, bo jako zdeklarowany przeciwnik instytucji, w tym małżeńskiej, wolę, aby nasza potencjalna relacja pozostała romantyczna, bez formalizmu, który na pewno by ją zabił, a więc niektórzy z nas, nie będąc w stanie okiełznać wrzącej krwi, do okienka z kebabami i tym podobnymi smakołykami prócz zamówienia składają też uroczyste oświadczyny

choć oblubienica rzeczywiście jest pierwsza klasa, jakby to powiedział Hrabal: i dupiara, i cycówa, w dodatku o nieprzeciętnym uroku i śmiechu jak dzwoneczki – na szczęście oświadczyn nie przyjmuje, bo to byłoby jednak zbyt duże zobowiązanie, na które żaden z nas, zwłaszcza ja, ale i także ci żonaci, nie jest gotowy, ale nie odrzuca tych oświadczyn tak okrutnie, że nie, panowie, nie ta liga, tylko pozostawia je niejako w sferze bezterminowego namysłu

być może prowadzę właśnie z panną z okienka niepozbawioną uroku rozmowę, choć nie dam za to głowy, czy uroku tego sobie w tej chwili nie roję, aż tu nagle, omiatając upojonym wzrokiem terytorium naszej romantycznej walki, dostrzegam, że z wielkiego kartonu w kącie przed budką wystają już tylko stopy mojego brata, a Darek próbuje go całkiem zapakować i woła do naszej wybranki: niech pani na siódmą zamówi kuriera

na koniec żeby jej to wszystko wynagrodzić, tę błazenadę starych pijanych koni, łącznie z tym, że tak nieskutecznie walczymy o jej serce, zostawiamy jej całe garści napiwków, które wielokrotnie przewyższają wartość zamówienia, a na ołtarzu niespełnionej miłości składamy w ofierze zdobyczną patelnię, żeby ta piękna dziewczyna, którą los ustanowił koronnym świadkiem tego, jak o świcie wchodzę mężnie w średni wiek, choć chciałbym wierzyć, że wchodzę w niego jedynie zapisami metryki, bo poza datą w dowodzie nic o tym nie świadczy, żeby ta piękna dziewczyna nas zapamiętała, bo czyż nie żyjemy tak długo, dopóki żyje o nas pamięć?

nasze młodzieńcze pragnienie długowieczności przegrywa z prawością, którą każdy z nas nosi w sobie i w konsekwencji tego faktu wracamy nazajutrz do ukochanej w towarzystwie westalek, a ja po drodze modlę się, aby uroda naszej oblubienicy nie okazała się zbyt mało oczywista, zbyt dyskusyjna, aby skończoną pięknością nie wydała nam się jedynie mocą tej magicznej nocy, bo to byłaby jednak niewybaczalna kompromitacja, której w dniu swoich urodzin mógłbym nie unieść, ale nie, ten czarny scenariusz się nie ziszcza, w okienku z kebabami stoi i dupiara, i cycówa, o nieprzeciętnym uroku i śmiechu jak dzwoneczki, a nas przepełnia szczęście nie tylko dlatego, że nie daliśmy się zwieść nietrzeźwym zmysłom, ale również z tego powodu, że gdy pytamy niepewnie, czy pamięta nas pani, ten jej śmiech jak dzwoneczki zdaje się potwierdzać, że tak, jeszcze żyjemy w jej pamięci

przepraszamy ją z głębi zakochanych serc, przekonujemy, że to sprawa honoru i prosimy o zwrot patelni celem przekazania prawowitym właścicielom, a nasza niekoronowana miss krakowskiej gastronomii całodobowej znowu pokazuje, jak wielkoduszną jest kobietą i pożegnanie z patelnią znosi tak dzielnie, z uśmiechem, jakby nic się nie stało, na odchodne w uniesieniu mówię do niej: gdyby coś, to będziemy się tu kręcili w okolicy

ale to będzie jutro, tymczasem jesteśmy zanurzeni w nocy pełnej cudów i suniemy przez nią z siłą lodołamaczy; nie pytaj mnie dlaczego, bo do dziś nie zdołałem tego zgłębić, jednak te ostatnie sto pięćdziesiąt, może dwieście metrów do naszego penthouse'u przy Kupa 6 pokonujemy w braterskich objęciach, które stabilizują nasz wątpliwy pion, i na całe gardła zawodzimy: Kalinka, kalinka, kalinka maja!

czy to ładny występ, tego w tej chwili, oczywiście, nie analizujemy, pochłonięci bez reszty nie tylko utrzymaniem wysokiego artyzmu zawodzenia, ale przede wszystkim nierówną walką z grawitacją, która w swej okrutnej obojętności nie daje nam forów choćby na chwilę, żebyśmy bezpiecznie dobili do naszego portu majaczącego już za zakrętem, a nogi zmęczone heroicznymi bojami gną się pod nami, jakby były z plasteliny, droga pechowo wzburza się nam do dziesięciu w skali Beauforta i nasze biedne błędniki ledwie stawiają jej czoła – nie są to więc okoliczności na analizy, czy nasz artystyczny występ w pierwszych promieniach wschodzącego słońca ma jakąś widownię, a już na pewno nie przychodzi nam do głowy, aby rozważać, czy ta hipotetyczna widownia, jest w stanie docenić nasz repertuar, którego wybór, jak już mówiłem, jest dla nas zagadkowy do dziś

ale późniejsza analiza wydarzeń pozwoli nam ustalić ponad wszelką wątpliwość, że gdy w sercu krakowskiego Kazimierza o świcie ogarnięta sztormem droga rzuca nas jak latawcami w sercu huraganu, a my bohatersko zdzieramy sobie gardła, ukochane westalki nie śpią, i gdy tylko nasza melodia, być może wesoła, być może rzewna, dociera na piąte i szóste piętro penthouse'u, zamierają na chwilę i wydają z siebie strwożony jęk, o, kurwa, idą nasi

potem to już wiesz, jak okrutnie doświadcza nas los: kaszlemy od szarego proszku z gaśnicy, choć lepiej powiedzieć – dusimy się od niego i na domiar wszystkiego wyglądamy jak trzy szare pijane bałwany, drzwi windy zamykają się, a Darek zostaje w recepcji bez klucza, tuląc czule gaśnicę i jeszcze nie przeczuwając, że czeka go wspinaczka na czworakach na samą górę apartamentowca, a nie jest to łatwe zadanie, nikt przed nim jeszcze w tym stanie i w ten sposób nie zdobył tego szczytu

kaszlemy, krztusimy się, śpiewamy, choć chyba bardziej wyjemy ze śmiechu, musi nas słyszeć cała kamienica, ale nikt nie wzywa policji, co dziś sobie tłumaczę odwiecznym prawem penthouse'u, bo przecież penthouse'e wynajmujesz nie po to, żeby odmawiać zdrowaśki, ale żeby być gwiazdą rocka, choć przez chwilę, choć raz w życiu poczuć, jak to jest być bogiem albo przynajmniej jego pomazańcem, bo wtedy niepisanym zwyczajem sąsiedzi szanują twoje wybryki nawet o świcie

wytaczamy się z tej windy cali grafitowi, a westalki nie pilnują już domowego ogniska, momentalnie trzeźwieją i nie wiedzą, czy się śmiać, płakać, czy nas zabić; stoimy tak w opłakanym stanie, czego się już chyba domyślasz, i tak bardzo chcemy się podzielić tym wszystkim, czym obdarowało nas ostatnie kilka godzin życia, że przekrzykujemy się jeden przez drugiego o Gandalfie, Gangsterze, patelni i pięknej dziewczynie, która w okienku z kebabami doświadczyła naszej szalonej miłości i w swej dobroci pozostawiła oświadczyny niektórych z nas niejako w sferze bezterminowego namysłu, wreszcie krzyczymy o gaśnicy, która tak pięknie nas przystroiła w grafit, jak nigdy dotąd przystrojeni nie byliśmy

nagle dzwonek do drzwi, westalki truchleją, ja nie, bo nie jestem już w stanie od niczego struchleć, co jest stanem pięknym, do którego szybko mógłbym się przyzwyczaić, za którym mógłbym tęsknić, bo podobno, kiedy jest już wszystko jedno, życie staje się łatwiejsze – czy to aby nie dzwoni policja? Ojka otwiera drzwi, a tam, chwalić za to niebiosa, policji ani śladu, tylko Darek mężnie walczy z falującą podłogą, aby nie rzuciła go na kolana, a następnie do pozycji horyzontalnej

wybacz mi, ale teraz muszę już relacjonować z drugiej ręki, czego też żałuję, bo chciałbym być naocznym świadkiem tego, co zaraz nastąpi, lecz śpię już sprawiedliwym snem świeżo upieczonego czterdziestolatka, który najgodniej na świecie pożegnał swoją trzydziestkę

Darek idzie do kuchni i krzyżem kładzie się na płycie do gotowania, a ta się załącza i zaczyna go powoli podgrzewać, o czym lojalnie informuje domowników mało subtelnym piiiipppp; chwilę później wyratowany przez westalki Darek pyta je o klucze do piżamy, których nie może nigdzie znaleźć

Daniel, chłop na schwał, rozbiera się do rosołu na środku salonu kominkowego i próbuje założyć majtki filigranowej małżonki Ani, a one wprowadzają go w stan irytacji, bo nie chcą się wcisnąć choćby na nogę, czym być może ratują nam wszystkim życie, gdyż westalki przestają zachodzić w głowę, czy mają się śmiać, płakać, czy nas zabić, bo chcąc nie chcąc śmieją się do łez i na zabijanie nie mają już siły

Ojka głosem nieznoszącym sprzeciwu radzi mojemu bratu marsz do sypialni na poddaszu, po czym wsiada do windy i jedzie sprzątać recepcję, a on bierze sobie tę radę bardzo głęboko do serca, z całych sił starając się nie zapomnieć, jak ta rada brzmiała, jednak z nieustalonych dotąd przyczyn zamiast na poddasze maszeruje, choć pewnie z marszem nie ma to wiele wspólnego, więc lepiej będzie powiedzieć: przedostaje się klatką na dół kamienicy, na półpiętrze staje na krawędzi stromych i długich schodów i być może znużony już mozolnym schodzeniem stopień po stopniu zjeżdża głową w dół na sam parter, nie odnosząc najmniejszego uszczerbku na zdrowiu, co bez wątpienia jest zasługą naszych znieczulających zabiegów, którym przezornie i solidarnie ramię w ramię oddaliśmy się z należytą starannością; no i tym sposobem leży tak w znieczuleniu ogólnym niemal pod nogami odzianej w samą bieliznę Ojki, która w pocie czoła, aby nikt nas nie nakrył, walczy szmatą z tumanami szarego proszku gaśniczego, i nieco zdziwiona pyta młodego: co ty tu robisz? a on: o, Ojka, no szukam tej sypialni

budzę się ledwie kilka chwil po tym wszystkim i nieświadom jeszcze, co pięknego mnie ominęło, skrywam się pod kołdrą w porannym półśnie i wszystko wydaje mnie się jeszcze możliwe, jest 20 maja, dzień moich i Hjarte urodzin, i pławiąc się w luksusie, na który nie zasłużyłem żadną miarą, zastanawiam się nie tylko, dlaczego dobiwszy do czterdziestki, co nie mam pojęcia, kiedy nastąpiło, nie znajduję w sobie istotnych podsumowań i rozliczeń – być może jakiś swój udział mają w tym wydarzenia poprzedniej nocy, którą roboczo, ale najbliżej prawdy, nazwałem, za tym szalonym filmem, Kac Vegas w Krakowie, a może to jeszcze po prostu nie czas na podsumowania, jak myślisz


7.
do Pragi jedziemy przez Wrocław, a dokładniej przez Mrozów, dom Magdy i Agaty, naszych przyjaciółek prowadzących znaną hodowlę goldenów Adsum, gdzie znowu, tym razem w ogrodzie przy wielkim stole, na okoliczność mojego sędziwego wieku z gardeł licznych gości słyszę sto lat i żebym wiedział, że dożyć tyle co ja to już coś tam znaczy, dostaję od przyjaciół Marty i Michała najlepszy bimber, jaki piłem w życiu, a wiem, co mówię, bo trochę tego bimbru już dane mi było wyżłopać; jeszcze kilka dni ładujemy energię w Karpaczu i Szklarskiej, a potem to już prosto do ukochanej Pragi, o której chętnie bym coś ci opowiedział, ale nie potrafię pisać o miłości, zresztą cóż miałbym napisać?

że tej pierwszej nocy bimber od Marty i Michała pijemy z Karolem w sercu Pragi niemal do świtu i szkoda, że nie ma go więcej, bo jesteśmy już bliscy rozwiązania wszystkich problemów tego świata, co być może by go jeszcze jakoś uchroniło przed zagładą, a potem Karol się dziwi, że ja po tym wszystkim wstaję rano i robię ciężki trening siłowy, bo już tak mam, że żywot hulaki godzę z życiem sportowca? albo jak pięknie włóczymy się razem po tej mojej ukochanej Pradze i nawet zaglądamy do wielkiej pupy, co to ją znany czeski rzeźbiarz pan David Černý zrobił, ale najpierw jak wchodzimy do eleganckiej galerii, to Karol pięknym londyńskim akcentem pyta pracownicę: where is the big ass?

albo jak przy protestach Ojki, gdy w praskiej knajpie jemy burgery, uczę Duffy i Hjarte miłości do piwa, co wygląda tak, że do miski z wodą, o którą zawsze dla nich prosimy, dolewam jasnego gambrinusa, a one zakochują się w nim od pierwszego siorbnięcia i przy każdej następnej sposobności na dolewkę czekają z taką nachalnością, że nie jesteś w stanie jej odeprzeć, zwłaszcza w upały; na szczęście Ojka akceptuje już ten nałóg, bo z odsieczą na okoliczność jej oburzenia z powodu podchmielonych goldenek przychodzi mi zaprzyjaźniona lekarz weterynarii, nasza Magda z Mrozowa, która na jednym z sympozjów widziała nawet piwo warzone dla psów; poza tym stoi za mną wzruszająca tradycja, bo gdy zacząłem je w piwie rozkochiwać, natarłem im pyski pianą jak to robił Hrabal, który o tym pięknym obyczaju napisał kiedyś tak:

Vladimir, Bondy i ja tak bardzo lubiliśmy piwo, że gdy przynoszono nam do stołu po pierwszym kuflu, wprawialiśmy w popłoch całą gospodę, nabieraliśmy pianę w dłonie i nacieraliśmy sobie nią twarze, wcierając pianę we włosy, a że przy drugim piwie powtarzaliśmy ten zabieg z pianą, świeciliśmy się i pachnieliśmy piwem na kilometr

albo czy miałbym ci napisać o wypadzie do Lucerny, co to ją zbudował dziadek pana Václava Havla, późniejszego prezydenta Republiki Czeskiej? siedzimy przy wielkim okrągłym barze w sali, gdzie niekiedy można podziwiać na żywo argentyńskie tanga; zaprzyjaźniamy się z barmanem i gdy święcie przekonani, że marihuana, nie tylko ta do celów medycznych, jest w Czechach legalna, w czym utwierdzają nas co wieczór kłęby dymu nad co drugą ławką wzdłuż Wełtawy, pytamy go, gdzie tu kupić dobrą trawę, on niemal szepcze, że nie może mówić takich rzeczy, bo jest w pracy, a to nielegalne, bylebyśmy tylko nie kupowali na ulicy od Murzynów, ale po chwili nalewa sobie piwa i mówi, że tu są kamery, więc pójdzie się napić tam, gdzie ich wścibskie oczy nie sięgają, gdy wraca, pyta, to ile tego chcemy, a my, że czego? no gandzi, tyle co dla nas, odpowiadamy i za sekundę podaje nam zawiniątko z serwetki i rachunek za alkohol z dopisanym napiwkiem, który tak naprawdę napiwkiem nie jest, a my się czujemy jak królowie praskiego półświatka, którzy właśnie dobili targu z Pablo Escobarem

mój młodszy brat, którego znasz już z artystycznych występów w Krakowie, udziela nam podczas konferencji wideo szczegółowych porad, jak z plastikowej butelki po coca coli zbudować bongo na marychę; siedzimy na dachu starej żydowskiej kamienicy, jak w obrazek wpatrzeni w twarz młodego, która cudownie objawiła się nam na ekranie mojego nowiutkiego iphona, staramy się nie uronić ani jednego słowa, którym w imię braterskiej miłości bezinteresownie dzieli się z nami, jego głos biegnie przez setki kilometrów i trafia prosto do naszych serc, jest to kolejna noc cudów i znów zaczyna wirować nam świat, a my, choć przecież to tylko iluzja, czujemy się nieśmiertelni

piękne bongo marki Coca Cola wiernie nam służy także przy śniadaniu, które dość ryzykownie spożywamy na naszym tarasie na dachu, i po kilku buchach sprowadza na nas śmiech, którego nie potrafimy już kontrolować, zwłaszcza że Karol zaczyna poruszać ustami jak karp i mimo prób nie potrafi nam racjonalnie wyłożyć, dlaczego tak się dzieje, być może nie może już kontrolować ust tak samo jak my wszyscy śmiechu, przez który o mało nie popuszczamy w majtki, co już staje się tradycją tej wyprawy, ale ręczę, że ani razu nie popuszczamy; potem płyniemy po ulicach Pragi, ulice falują nam, jakby były z gumy, odległości wydłużają się, nogi zatapiają się w chodnikach, karki ledwie trzymają głowy w pionie i one gibają się wesoło na wszystkie strony; idziemy miękko, tanecznym krokiem, jak nasze ukochane goldenki, które wzbudzają zachwyt mijanego świata, czujemy się lekko, jakby wszystko było możliwe, bo być może z Pragi jest bliżej do nieba

8.
nigdy nie podróżuję bez książek, teraz też zabieram setki tytułów na kindlu, a na papierze Słodką apokalipsę, najnowszą książkę Kaczorowskiego o Hrabalu i Projekt: prawda Szczygła z jego odręczną dedykacją na moją czterdziestkę; nie jest łatwo o wolny czas w tej podróży, ale czytam, sporo czytam, gdy tylko urwę jakąś chwilę, być może w naiwnej nadziei, że pewnego razu znajdę w książkach coś, co mnie zmieni jakościowo, poza tym gdy się zaczytam, to jestem w tekście, w śnie, w świecie piękniejszym, a ja kocham ten stan, często bardziej niż rzeczywistość

czemu ci to wszystko piszę? u Szczygła znajduję zdanie: pisanie jest być może ucieczką bezsilnych

choćby nie wiem co, musimy się przyzwyczaić, że zostanie nam tylko przeszłość, że nigdy nie dowiemy się, co się dzieje z czasem, który minął, gdzie się podziały te moje majowe dni albo choćby gdzie jest teraz ta chwila, którą chciałbym zatrzymać

jadę z matką, Duffy i Hjarte przez Polskę świętować swoje urodziny, jeszcze kilka godzin do Krakowa, jutro odbierzemy Ojkę z lotniska, słońce rysuje krajobraz tak delikatnie, że obrazy, które w nas wnikają i bezszelestnie przepływają, wydają się niematerialne, muzyka wsącza się w nas i niepostrzeżenie pozbawia konturów, delikatnie rozmywa, a ja przez chwilę mam być może złudne, ale jednak, wrażenie, że wszystko jest tak, jak powinno i lepiej już nie będzie, czas jest zbędny i nigdzie się nie śpieszę, zawieszony gdzieś w przestrzeni, jeszcze jesteśmy razem i tyle jeszcze nas czeka, ale wiem, że nie zatrzymam tego, choćbym nie wiem, jak bardzo chciał i próbował, i jedyne, co mogę teraz zrobić, to zanurzyć się w tym bez reszty, bez namysłu, co przecież nie jest łatwe, i cieszyć się tym radością dziecka, które w sobie ochroniłem

jedziemy tak środkiem urzekającego krajobrazu ku nieznanemu, uśmiecham się i niewiele mówię, bo tak naprawdę siedzę już na brzegu własnego życia i patrzę w dal, w głąb nieskończoności, obserwuję, jak moja tęsknota, która wyraża mnie bardziej niż radość, biegnie na koniec świata, a serce przenika nieokreślone poczucie straty, która jeszcze nie nadeszła, ale która czai się w każdej chwili

eden