czwartek, 19 lipca 2018

uciekajmy ciosom, jakbyśmy byli wiatrem


siedzimy sobie na krawędzi życia - ty bliżej, nad samą przepaścią, ja trochę dalej - choć to nigdy nie wiadomo 

to mogło być piękne lato 

pomost 

i pod nami woda 

i tak byśmy sobie siedzieli i patrzyli, jak tańczy na niej światło 

i jak łobuzy - na krawędzi tego pomostu - bujalibyśmy nogami i bujali 

ale ty spokojna i łagodna jak anioł majtasz łapami nad otchłanią, z której nie ma już powrotu

a ja dłońmi zbyt słabymi, żeby cię ocalić, trzymam cię w tej klinice najmocniej, jak potrafię

niech się zmienią nawet w krwawą szmatę, niech popęka skóra, ścięgna i kości, ale i tak cię nie puszczę

to może o wiele za mało, ale chcę, żebyś o tym wiedziała - nasze serce 

nie płaczemy, bo już płakaliśmy - na spacerze daleko w polu, pośród zbóż, wtedy, gdy tak bardzo wychudłaś i po raz pierwszy zobaczyłem w tobie śmierć

nie płaczemy, bo masz na sobie obrożę z trupimi czaszkami, którą na pohybel strachowi przed tym, co zaraz usłyszymy od lekarza, pożyczyliśmy od twojej córki Hjarte, a ja prócz swoich pierścieni i bransolet z czachami założyłem jeszcze gacie ze znakiem supermena 

wiemy o tym tylko ty i ja, ale i tak nie wypada już nam płakać, nie z takimi amuletami  

***

gdyby to było możliwe, bez wahania oddałbym ci swój kręgosłup, swoje nogi, płuca, serce, bo mi są niepotrzebne

spoglądamy w otchłań, ty w różowej obroży w czachy, ja z pierścieniami jak gwiazda rocka i w gaciach supermena, o których wiemy tylko my

onkolog centymetr po centymetrze, co trwa wieczność, szuka guzów w twoim brzuchu 

lewą dłonią dotykam twojego serca, prawą gładzę po głowie 
wpatrujesz się ze mną w monitor usg 

serce łomocze mi jak młot, choć może wcale już go nie mam, nie wiem - inaczej przecież musiałbym je słyszeć w tej ciszy gęstej jak dziki las 

twoje boksuje moją dłoń mocno, ale spokojnie, jakby dotykał mnie anioł stróż, żeby pocieszyć    
    
nie widzę tu nic niepokojącego, mówi w końcu lekarz 

a ja od razu szepczę tobie na ucho, widzisz, Kręgliku - Kulawiku, jaką jesteś dzielną wojowniczką

zostaje kręgosłup

parę tygodni temu podczas masażu, który robię ci kilka razy dziennie, w odcinku piersiowym znalazłem źródło przeszywającego bólu 

zawyłaś 

tomograf pokazał zmiany w kilku miejscach 

radiolog w opisie skanów podejrzewa ostre stany zapalne albo „agresywne zmiany” 
    
poetyka języka medycyny - agresja, czyli rak  

nowotwór, który mógł rozpocząć się gdzieś w twoich kręgach i przerzucić dalej albo odwrotnie: z narządów zaatakować kręgosłup - dlatego dziś sprawdzaliśmy brzuch  

do kręgów już nie dotrzemy - biopsja oznaczałaby piątą narkozę w ciągu ostatnich kilku tygodni, a to przecież zbyt wiele i dla młodego serca; no i ingerencja chirurga mogłaby przyspieszyć ewentualne zmiany nowotworowe, obudzić jeszcze większą agresję  

musimy więc walczyć w nadziei, że to wszystko okaże się jedynie złym snem, że to nie są agresywne zmiany, tylko stany zapalne, piekielnie silne, ale odwracalne

zmieniliśmy twoją dietę, Ojka ściągnęła dla ciebie olej z konopii, dostajesz najlepsze suplementy, a ja masuję cię całymi godzinami 

cieszy nas każdy krok, który robisz bez bólu 

cieszy, że wrócił ci uśmiech 

on rozświetla wszystkie nasze mroki  

***

w takich chwilach pytam siebie: czy to już? bo zawsze jest za mało, bo nigdy nie jest się gotowym  

Stasiuk napisał kiedyś, że nie wiadomo, jak to się dzieje; czy to jest chwila, czy trwa jakiś czas, czy kiedy już wiesz, to jest tak, jakby już było

nie wiadomo tym bardziej - myślę - że jesteś przekonany, że to cię nie może spotkać, że to nie ma prawa cię spotkać, że jesteś jedyny na świecie, którego nigdy to nie spotka, a potem spotyka właśnie ciebie

tak, nie jest nam do śmiechu na tej krawędzi, i gdyby nie te gacie z supermenem, o których wiemy tylko ty i ja, i nasze czachy, z którymi dziś się buntowniczo obnosimy, choć przecież tak po prawdzie to bardzo się boimy - więc gdyby nie to wszystko, moglibyśmy sobie nawet zapłakać w tej klinice, że czas wbrew naszej woli ciągle zmienia nasze kształty, a na koniec bez pytania o zdanie rozmyje, zatrze, jakby nigdy nas nie było

a przecież my tak bardzo chcemy jeszcze być, kolekcjonować do utraty tchu takie chwile jak ta nad morzem - mgnienie oka temu 

zachód słońca rysuje świat tak delikatnie, że obrazy, które w nas wnikają i bezszelestnie przepływają, wydają się niematerialne 

palimy z Ojką kubańskie cygara i pijemy z gwinta pigwówkę, która wsącza się w nas, nadaje lekkości i niepostrzeżenie pozbawia konturów

umęczona zabiegami panów chirurgów, które serwowali ci w ostatnich tygodniach na chorą łapę, zasypiasz wtulona w nas; nawet twoja córka, ten kochany bandzior Hjarte zastyga w błogim bezruchu    

przez chwilę mam być może złudne wrażenie, ale jednak - że wszystko jest tak, jak powinno i lepiej już nie będzie, czas jest zbędny i nigdzie się nie śpieszę, zawieszony gdzieś w przestrzeni, upajam się tym, że jeszcze jesteśmy razem 

a przecież kiedyś wszyscy się w końcu rozstaniemy

Ojka szepcze słowa piosenki, których ją nauczyłem:

Na chuj mi rolex, atomowe zegary, budziki? 
Teraz jest zawsze teraz, wystarczy umieć liczyć do zera 

***
   
a skoro istnieje tylko tu i teraz, to w tamtej chwili, na pustej plaży, o zachodzie słońca byliśmy nieśmiertelni, prawda?  

a jeśli w jednej chwili zawiera się cała wieczność, to nie powinniśmy się martwić śmiercią?

jak myślisz?

***

aniele, w którym bije tyle kochających cię serc 

aniele, którego przed nicością chroni tyle dłoni 

zostań jeszcze z nami

drugi raz już się nigdy więcej nie spotkamy

***

uciekajmy ciosom 

to w tył
to w przód

jakbyśmy byli wiatrem 







niedziela, 18 marca 2018

chodź, schowamy się pod kocem na wycieczce ziemia



 
Dla Ciebie - w dniu Twoich urodzin

mój pokój na bezludnej wyspie ma najwyżej dwa metry długości i jest tak wąski, że gdy rozłożę ręce, bez trudu dotykam sąsiednich ścian; prócz starego łóżka, tak małego, że nie dam rady położyć się na nim na wznak i cały czas muszę się kulić jak embrion, stoi tu jeszcze stolik, który ledwie mieści wszystkie moje skarby: kindla, macbooka, iphona, scyzoryk, notatnik moleskine, ołówek, czarny zegarek z czaszką na tarczy, lustrzankę z jasnym obiektywem i srebrny wisior w kształcie kła, z grawerem: golden eden family, który podarowałaś mi za to, że pomogłem Ci spełnić marzenie - szczeniaki Duffy  

cały dom jest mały, nie ma nawet toalety i łazienki, tylko mikroskopijną kuchnię; potomkowie Wikingów, którzy postawili go tu sto lat temu, musieli być znacznie niżsi od nas; mam 185 cm i cały czas haczę głową o drewniane futryny 

niczego tu więcej nie ma - tylko ta drewniana chata, rzut kamieniem od brzegu  

wyspa też jest mała - obchodzę ją w pół godziny, na skałach rośnie dziki, gęsty las 

z tarasu widzę morze i kolejne bezludne wyspy, za nimi jest szlak największych wycieczkowców świata 

potem - trudno mi ocenić jak daleko, pewnie dziesiątki kilometrów stąd, majaczą szczyty gór   
             
okno mojego pokoju wychodzi na skały, ale teraz ich nie widzę, bo zaryglowałem okiennice; z przymkniętymi powiekami kulę się w półmroku na granicy snu i jawy, nasłuchuję sztormu, który odebrał nam prąd  

nawet gdybyśmy chcieli uciec na ląd, do cywilizacji, to nie mamy jak, bo nasza łupina, którą być może nieco na wyrost nazywamy - motorówką, od razu by poszła na dno

zresztą gdzie miałbym uciekać z mojej ciasnej celi, która otuliła mnie nieskończonością

zresztą po co myśleć o ucieczce, skoro wszystko może być celą   
huragan szarpie się z okiennicami, grzmoci w drewniane ściany, cały dom aż jęczy od tych jego ciosów, a ja czuję się bezpiecznie, przytulnie, mógłbym tu w bezruchu trwać wieki - przyciągam nogi do klatki piersiowej i leżę tak sobie skulony, jakby mnie nigdzie nie było

Twoje serce bije za ścianą w takiej samej celi jak moja, tylko że z oknem na sine z wysiłku morze; prawdopodobnie śpisz 

Hjarte ma kilka tygodni i wtula się w matkę jak w poduszkę - leżą niedaleko kominka - widzę je przez szparę w drzwiach, blask ognia szkicuje je delikatnie, jakby były snem

i gdybyś mnie zapytała, czy byłem kiedykolwiek szczęśliwy, to tak, właśnie w tamtej chwili - gdy w sercu huraganu, gdzieś na morzu, daleko poza światem, mieliśmy cały świat 

***

okno pokoju, który mieści stół, trzy krzesła i kominek, wychodzi na Morze Północne; ma dwa skrzydła podzielone szprosami na dziewięć kwadratów; nie da się go szczelnie zamknąć, tak powykrzywiała je starość

tylko okiennice mogłyby zatrzymać wiatr, ale nie zamykamy ich i on tańczy między nami - to i tak niewygórowana cena za to, co dostajemy w zamian, spektakl, od którego nie można oderwać oczu 

zapalasz świece, siadamy z kawą przy chwiejącym się stole i patrzymy na scenografię, która zmienia się co chwilę - nie mówię tylko o wietrze, chmurach i świetle

niemal na wyciągnięcie ręki, jakby w naszym prywatnym ogrodzie, który nie wymaga koszenia, bo tak naprawdę jest morzem, obrazy przesuwają się jak w kalejdoskopie

gdy nocą przepływa ci przed nosem platforma wiertnicza, masz wrażenie, że znalazłeś się na planie filmowym Gwiezdnych wojen - obcych zawiodła nawigacja i wylądowali na falach dalekiej północy, a ty dziwnym zrządzeniem losu możesz na to patrzeć    

cruisery mają tyle pięter co wieżowce, najpierw widać je ponad drzewami sąsiedniej wyspy, po chwili wytaczają się całe i zajmują widnokrąg, wyglądają jak miasta, które ktoś postanowił spławić - suną oświetlone jak wielkie parki rozrywki z niekończącym się balem - byle dalej od codzienności 

staję w ciemnościach przed tym naszym starym oknem i przez chwilę jestem tylko obserwatorem, a może i podglądaczem, bo czuję się, jakbym zaglądał do cudzego życia, wydzierał z niego łapczywie skrawki intymności; zastygam w zaludnionej myślami samotności, patrząc, jakbym cały był już tylko tym patrzeniem, jakby wszystko było w tym patrzeniu

teraz, po latach, gdy zbieram w sobie słowa, których bym wtedy nie umiał znaleźć, myślę - urzekający widok, choć też i trwożę się trochę, że może nieco zbyt kiczowaty - bezludna wyspa na morzu, mała drewniana chata na brzegu ze skał, stare, szlachetnie powyginane okno żywcem wyciągnięte z bajki, a Ty się tam krzątasz w blasku kominka i świec, nakrywasz do stołu, za chwilę zjemy pieczoną rybę, która kilka godzin temu pływała w morzu, i napijemy się polskiej wódki; ale jeszcze milczę skryty w mroku i na krótką chwilę nachodzi mnie myśl, że patrząc na to wszystko, patrzę tak naprawdę w siebie

pijany obrazami, które szumią mi teraz w głowie, idę nad brzeg, na wysokie skały, żeby mokry od morza wiatr wychłostał mi twarz i wytargał włosy - zamykam oczy, muszę się trochę zapierać, łapać równowagę jak linoskoczek, żeby nie polecieć w otchłań, siłuję się z kimś nieuchwytnym, nieprzewidywalnym, który w każdej chwili może mnie znokautować, i zaczynam się śmiać jak łobuz

nie pamiętam, czy świeci księżyc, ale wciąż widzę, jak na tych stromych i ostrych skałach rysuje mnie chłodnym światłem: morze rozbija się o nie i chłoszcze mnie biczami słonych kropli, a ja balansując na granicy sztormu, nie mogę przestać się śmiać 

gdyby nie ten potężny wiatr, który się ze mną sztubacko siłuje, być może usłyszałbym nawet w akompaniamencie do tego mojego tańca muzykę ze statku wielkiego jak miasto, który w tę piękną noc, w świetle księżyca sunie gdzieś przed siebie - może na koniec świata, tam gdzie nasze tęsknoty

***

a teraz patrz 

to scena z filmu o ostatnim numerze legendarnego magazynu Life - tego z pięknym mottem:

By ujrzeć świat, czające się ryzyko
By wyjrzeć zza ścian, zbliżyć się
By się odnaleźć i poczuć… to jest sens życia

Walter Mitty, szef działu negatywów, nie może znaleźć fotografii, która ma trafić na historyczną okładkę; przesłał ją wybitny fotoreporter - outsider, który mimo ery cyfrowej fotografii nadal pracuje na tradycyjnych filmach, nie używa telefonu komórkowego, w zasadzie nikt z nim nie rozmawiał, bo tylko od wielkiego dzwonu, z różnych zakątków świata - wysyła do redakcji telegram, a gdy trzeba się z nim skontaktować, to szukaj wiatru w polu

w końcu Walter, po wielu trudach, znajduje fotografa w Himalajach - siedzi na skałach i przez teleobiektyw lustrzanki poluje na panterę śnieżną, bardzo rzadki okaz, mówią o niej: kot duch, bo nie lubi się pokazywać

nagle się pojawia, stoi daleko na grani i patrzy prosto w obiektyw, jak cud - trwa to długą chwilę, fotograf uśmiecha się, a w oczach kręcą mu się łzy, ale nic poza tym nie robi, nawet nie kładzie palca na spuście migawki      

- Kiedy zrobisz zdjęcie?
- Czasem wcale nie robię. Gdy zdarza mi się taka wyjątkowa chwila, nie chcę jej psuć. Wolę w niej trwać. 
- Trwać?
- Tak, tu i teraz. 

kiedyś, wiele lat temu, gdy zaczynałem zakochiwać się w fotografowaniu - a dla mnie fotografia to wielka sprawa, bo przecież w fotografii nie chodzi o zwykłe zbieranie obrazków, tylko o przechytrzanie czasu, zatrzymywanie go, zapisywanie chwil na wieczność, choć wiemy, że to tylko złudzenie, bo ani my, ani nasze życie nie da się uchwycić w jakiejś stałej formie, zdjęcie może być jedynie mglistym potwierdzeniem, że się żyło, i to nigdy na wieczność - więc wtedy, na samym początku tej miłości, gdy to moje zakochanie było tak silne, że nie mogłem myśleć i mówić o niczym innym, przeczytałem, że najpiękniejszą fotografię każdy fotograf ma zawsze tylko w głowie, że ona nigdy nie powstaje 

nie rozstaję się z aparatem, ale czasem wcale nie robię zdjęć; gdy zdarza mi się wyjątkowa chwila, nie chcę jej psuć, wolę w niej trwać, tu i teraz 

pytasz wtedy, dlaczego nie zrobiłeś zdjęcia  

a ja mam w sobie tysiące takich fotografii, które nigdy nie powstały, całe wszechświaty pięknych obrazów - oglądam je częściej niż te, które zapisuję obiektywem aparatu, deponuję na dysku komputera i już do nich nigdy nie zaglądam, bo wystarczy mi złudne wrażenie, że dzięki nim mogę wrócić do każdej chwili mojego życia, które już minęło

a teraz patrz 

to zdjęcia, których nie ma, choć wciąż są we mnie obecne  

pstryk 

motorówka pruje fale, tulicie się z Duffy i kilkutygodniową Hjarte - jesteście zachwycone; wiatr bezwstydnie bawi się Twoimi włosami, płyniemy na bezludną wyspę - odpocząć po dwóch miesiącach czuwania nad szczeniakami i z dala od świata nauczyć małą trochę życia

pstryk

noc wygwieżdżona, stoimy na skałach z piersiówką, tuż na linii stromego brzegu, jest sezon na wycieczkowce, więc co chwilę zasłaniają nam widnokrąg cielskami wielkimi jak góry, mrugają do nas tysiącami świateł i zanim zdążymy im odmrugnąć, znikają gdzieś w ciemnościach, wraz ze wszystkimi naszymi tęsknotami - wtedy pozwalamy, aby wódka rozlewała się w naszych ciałach, powoli wsączała się w serca i na moment, krótki jak mgnienie oka, ale jednak, dawała nam przekonanie, że wszystko jest możliwe   

pstryk

siedzimy na tarasie z kawą i wpatrujemy się w bezkres - oddzieleni od cywilizacji morzem, pozbawieni rozkrzyczanego świata, nieswoich pragnień, dotykamy wszystkiego intensywniej, niż kiedykolwiek na lądzie, w mieście, wśród ludzi - tu nic nas nie rozprasza, nie ma ani radia, ani telewizji, zresztą czego moglibyśmy się więcej dowiedzieć o życiu, niż to, czego właśnie doświadczamy, obecni tu i teraz całymi sobą - tak bardzo w tym zanurzeni, że już na nic innego nie ma miejsca

pstryk

zejście z tarasu zastawiamy wielką skrzynią, żeby mała Hjarte nie czmychnęła gdzieś, korzystając z chwili naszej nieuwagi - ale teraz śpi u naszych stóp, wtulona w matkę - wszystko to jest tak niematerialne, a jednocześnie realne, że bałbym się nacisnąć spust migawki, żeby oto nasze marzenie nie okazało się tylko złudzeniem, nie rozmyło się w słońcu 

pstryk  
    
prysznic robimy na tarasie z węża ogrodowego - kiedy słońce świeci dłużej, jest szansa, że woda przez chwilę będzie ciepła, bo kilka litrów, tych w wężu i rurach blisko kranu, zdąży złapać wyższą temperaturę - ale, żeby tego nie skrewić, cała procedura wymaga wprawy: wstępne moczenie ciał, które może trwać ledwie sekundy i niezwłocznie trzeba zakręcić kurek, inaczej przy spłukiwaniu nie pozostaje nic, tylko zacisnąć zęby i cierpieć w milczeniu albo odwrotnie - wrzeszczeć wniebogłosy i jakoś znieść lodowate tortury; stoimy tak w ostatnich chwilach dnia, słońce kładzie się nisko gdzieś za górami, mydlimy się nawzajem i wprawnie spłukujemy się tymi kilkoma względnie ciepłymi kroplami wody, a mi jeszcze długo potem wydaje się, że czuję, jak błądzą po mnie dotknięcia Twoich rąk, które zostawiłaś, i wciąż widzę smugę Twojego ciała, w której były wszystkie kolory  

pstryk

bezludna wyspa na morzu, mała drewniana chata na brzegu ze skał, stare, szlachetnie powyginane okno żywcem wyciągnięte z bajki, a Ty się tam krzątasz w blasku kominka i świec i kryjąc się w mroku mogę na chwilę stanąć obok swojego życia, przez mgnienie oka być samym patrzeniem, bez słów, które tylko przeszkadzają w wyrażeniu tego, co najważniejsze

***

pstryk  

świt się już przeciera, mówię: chodź, schowamy się pod kocem na wycieczce ziemia

i wszyscy włazimy pod kołdrę w łóżku zbyt małym, aby nas pomieścić  

Harte jest jeszcze siuśmajtkiem i nie dałaby rady wdrapać się na taki szczyt, więc pomagam jej ułożyć się na mojej klatce piersiowej; leżysz przy ścianie, Duffy gramoli się między nas i muszę tak trwać bez ruchu, bo w konsekwencji tego tłoku w naszym łóżku spora część należącego do mnie ciała - przynajmniej takie w tej plątaninie kończyn odnoszę wrażenie, że jest moja - wisi nad przepaścią i muszę bardzo uważać, żeby nie runąć w nią z hukiem  

i gdybyś mnie zapytała, czy byłem kiedykolwiek szczęśliwy, to tak, właśnie w tamtej chwili - gdy pod kołdrą zmieściliśmy cały świat 

przymykam powieki, kadruję nas, ale nie robię zdjęcia, nie chcę psuć tej chwili, wolę w niej trwać

jest tak wcześnie, że światło rozmywa nas miękko, delikatnie, nic nie kładzie się cieniem na tym, co widzę w Twoich oczach

serce nieomal w całym pokoju słychać, jak mi wali

właśnie tu i teraz 

eden







wtorek, 13 lutego 2018

prosta historia o księżniczce i zapachu wariata


Śnię na jawie, stojąc w oknie, o które opieram się jak o cały świat. 

„Księga niepokoju…”, Fernando Pessoa

Ojka i Brit stoją nad nami i szlochają, przez drzwi od tarasu wpadają ostatnie promienie słońca, niedługo nad fiordem położy się mrok

żegnamy się

kucam przed Kaisą, a ona od razu napiera nosem na moją klatkę piersiową - prosto w serce, drży jak w febrze, szklą jej się oczy i zaczyna wdychać mnie zachłannie, trwa to i trwa, być może całą wieczność; obejmuję ją czule, jej serce boksuje mnie w dłonie, jakby miało nas zaraz oboje znokautować, jej cichy płacz miesza się w mojej głowie ze szlochem Ojki i Britt

Kaisa nie widzi świata poza Brit, ale teraz Britt musi ją zapiąć na smycz i siłą wyprowadzić do samochodu

wcześniej zapłakana Britt przytula mnie, całuje i szepcze: z całego serca dziękuję

***

zakochałem się w niej bez pamięci, od pierwszego spojrzenia, i w chwilach łaskawości dla siebie roję być może sobie, że nie bez wzajemności

Kaisa była najbardziej dziewczęca i najdelikatniejsza ze wszystkich Złodziei Serc, jak nazwałem szczeniaki naszej Duffy, bo okradały wszystkich bez wyjątku i litości

po nocach, gdy Duffy kończyło się mleko, dokarmiałem ją smoczkiem, taka była malutka

ostatni raz widziałem Kaisę dwa lata temu, miała prawie dziewięć miesięcy i było to nasze pierwsze spotkanie od pół roku, gdy złodzieje wyfrunęli z rodzinnego gniazda do nowych domów rozsianych po całej Norwegii

było to w lutym 2015 roku w Bergen, pojechaliśmy z Ojką na drugą z trzech obowiązkowych wystaw, które musiała zaliczyć nasza ukochana złodziejka Hjarte (Niebieska), aby mogła zostać kiedyś matką kolejnego pokolenia wspaniałych szczeniaków

szczeniaków, które będą nosić w sobie geny naszej Duffy i w ten sposób uczynią ją nieśmiertelną

na wystawę, żeby spotkać się z nami, przyjechało trzech Złodziei Serc: Zielony (Teo), Czarny (Bravo), no i właśnie Kaisa (Granatowa)

na ulicy nie poznalibyśmy ani jednego; z tych malców, na których chuchaliśmy i dmuchaliśmy, wyrosły piękne i dorodne goldeny

nie mogliśmy napatrzeć się na szczęście Duffy: śmiała się całą sobą, szczeniaki od razu wiedziały, że to ich matka; wycałowała je, a gdy łobuzowały, rozstawiała po kątach; do nowych rodzin złodziei tuliła się z wdzięcznością

kucnęliśmy z Ojką, a nasze szczeniaki podchodziły do nas i zaczynały wąchać - najpierw delikatnie, niemal sennie, po chwili z radością i podnieceniem, jakby złapały upragniony trop; gdy nie miały już wątpliwości, że to my, obdarowały nas pocałunkami, a ich ciała same zaczynały tańczyć

trwało to ledwie sekundy, ale nas przepełniało szczęście

***

Ojka opiekowała się już dzieciakami Duffy. Na wakacjach w naszym norweskim domu bawił Bravo i kilka razy Kaisa. Ale ja zawsze byłem wtedy w Polsce i koło nosa przechodziła mi przyjemność z ponownego stróżowania złodzejom. I za każdym razem żałowałem.

Tym razem nic nie wiem o przyjeździe Kaisy. Ojka trzyma to w tajemnicy, żeby zrobić mi niespodziankę.

Przylatujemy z Polski, zajeżdżamy z lotniska pod dom, a Kaisa już tam czeka ze swoim panem Rolfem. Z Ojką wita się wylewnie, moimi czułościami jest mocno zdziwiona.

Bez zastanowienia kucam na chodniku, tulę ją i całuję, ona się wprawdzie nie wzbrania, może nawet nieśmiało merda ogonem, ale czuję, że nie ma bladego pojęcia, kim jestem. Może jakimś wariatem, więc lepiej nie sprzeciwiać się tym niespodziewanym przejawom czułości.

Przez kolejne dwa dni traktuje mnie z przyjaznym dystansem. Niby wszystko jest ok, ale wyczuwam między nami niewidzialną ścianę, która nie pozwala nam się zbliżyć. Nie do końca to wszystko potrafię rozszyfrować, ale dystans między nami pewnie pogłębia dodatkowo i jej tęsknota za rodziną. Mimo że urodziła się w tym domu, że jest wśród ludzi, którzy ją kochają, to jednak należy już do innego stada i to za nim tęskni. A ten obcy facet, co to ją traktuje jak ukochaną księżniczkę i czule nazywa Kajtkiem, to na pewno wariat, bez dwóch zdań wariat. Lepiej trzymać go na dystans.

Nie wiem, co i jak w niej uruchamiam, ale trzeciego dnia niespodziewanie coś w Kaisie pęka i niewidzialna ściana między nami rozpada się w pył, jak hartowane szkło, które wydaje się niezniszczalne, ale tylko do czasu aż jeden celny cios zmienia je w drobne kawałki.

Klękam przed Kaisą, zaczynam ją całować i szeptać jej takie same durnoty, jakie trzy lata temu głosem niepełnosprawnego umysłowo błazna serwowałem wszystkim Złodziejom Serc, gdy przez 60 nocy czuwałem przy ich kojcu.

A potem jej gwiżdżę - cicho, jak wtedy, gdy dawałem im wszystkim znać, że już pora na jedzenie. I nagle dzieje się coś trudnego do opisania - jakby z oczu cierpiącego na amnezję spadła kurtyna z gęstej mgły.

Być może to właśnie ten dźwięk jest kluczem do kufra z jej pierwszymi wspomnieniami, a może wszystko razem wzięte, zapach mieszkania, w którym się urodziła i spędziła pierwsze dwa miesiące życia, moje pocałunki i niegodne starego dziada błazeństwa.

Nie mam pojęcia, co jest powodem, ale mam pewność, że wydarzyło się coś ważnego: jej dystans do mnie pryska, a ona po raz pierwszy od naszego spotkania po latach zachowuje się, jakby wiedziała, kim jestem. Po raz pierwszy od naszego rozstania, gdy była malutkim szczeniakiem, wtula się we mnie, a ja w jej ciele nie czuję tego trudnego do opisania napięcia, niemal oporu, jak wcześniej, tylko czułą uległość.

- Mówiłam, że ona nie mogła cię zapomnieć. Potrzebowała tylko czasu, żeby to wszystko sobie poukładać w głowie: znajomy zapach, głos, czekała być może na jakiś impuls. Musiała dopasować cię do najwcześniejszych wspomnień. Przez pierwsze dwa miesiące życia Duffy i ty byliście dla niej całym światem. Tego się nie zapomina - przekonuje mnie Ojka.

Ale komentuję to tylko: bla, bla, bla…

Gdy po tygodniu uroczy emeryci Britt z Rolfem przyjeżdżają po Kaisę, roznosi ją ze szczęścia. Najpierw traci panowanie nad ciałem, które tańczy jak zwariowane, a ona nie ma nad nim absolutnie żadnej kontroli, potem nie może się od nich odkleić: całuje ich i wtula się, jakby bała się, że bez tego zaraz ponownie znikną.

Opowiadam Britt, że przez pierwsze dni Kaisa trzyma mnie na dystans, ale potem nagle, jakimś niezrozumiałym dla mnie cudem, doznaje olśnienia i zaczyna tulić się do mnie, nie opuszcza mnie na krok i prowokuje do błazeńskich zabaw.

Britt się temu nie dziwi. Jej córka Marianne wyczytała gdzieś, że pamięć kilkudziesięciu pierwszych dni życia zostaje w psie na zawsze. - Kaisa nie mogła ciebie zapomnieć, na początku ty i matka byliście dla niej wszystkim - mówi Britt.

Popijamy kawę, jest miło, ale choć kurtuazyjnie potakuję, rewelacje Brit komentuję w myślach tak jak wcześniej słowa Ojki: bla, bla, bla. Może i bywam szalonym wariatem, ale nie wierzę przecież w nic, co niedotykalne. 

***

Powtarzam: bla bla bla, jednak gdzieś tam w głębi siebie nabieram wątpliwości, bo dobrze pamiętam wpis na blogu z 12 czerwca 2015. Gdy po trzech nieprzespanych nocach jako nocna wachta pozwoliłem sobie uciąć drzemkę, do klawiatury komputera dorwali się mali Złodzieje Serc. Kolejno przedstawili się Czytelnikom, a na koniec dodali:

„Zaprzyjaźniona z naszym Państwem znana hodowczyni goldenów i lek. weterynarii Magdalena Chmielewska pocieszyła ukochanych opiekunów, że będziemy ich pamiętać nawet, gdy się już rozstaniemy.

To znaczy jesteśmy zbyt mali, żeby jak skarby w kufrze zgromadzić w naszych głowach wspomnienia z Panią i Panem. Niestety, natura nam na to nie pozwoli. Ale każdego dnia pieczołowicie tkamy w sobie mapę z ich zapachów. I choćbyśmy mieli spotkać się dopiero na sądzie ostatecznym, zawsze ich poznamy, będziemy wiedzieć, że to oni. Zapach nie przywoła w naszych głowach żadnych obrazów. Jednak poznamy ich bez cienia wątpliwości, będziemy wiedzieć, że to ci, którzy przygotowali nas do pięknej przygody zwanej przez ludzi życiem, a przez nas po prostu: hau, hau...”

***

W końcu żegnamy się. Ale Kaisa, która przed chwilą była tak szczęśliwa z przyjazdu rodziny, teraz nie chce nas opuścić. Podchodzi do mnie i tuli się do nóg. Kucam poruszony, a ona od razu napiera nosem na moją klatkę piersiową - prosto w serce. Stoi tak przez chwilę, nieruchomo, muszę mocno balansować ciałem, żeby mnie nie przewróciła.

Nagle zaczyna mnie zachłannie wdychać, jakby brakowało jej tlenu. Słyszę świst powietrza, czuję ciepło jej wydechów i to, że cała zaczyna drżeć jak w febrze. W jej oczach perlą się łzy. Całuję ją. 

Trwa to i trwa, wydaje się, że całą wieczność. Obejmuję ją, jej drżenie przepływa przeze mnie falami obezwładniającej czułości.

Wyłuskała mnie z zakamarków pamięci i teraz jej serce boksuje moje dłonie, jakby miało w planach nokaut; szloch Ojki i Britt miesza się w mojej głowie z cichym płaczem Kaisy

w końcu Kaisa przestaje - siada i nie odrywa ode mnie zaszklonych oczu

na szarej bluzie z kapturem, dokładnie na wysokości mojego walącego jak młot serca, zostaje przypominający serce ślad jej nosa

na ustach czuję jej słone łzy - dotykalne ślady niedotykalnego

eden